Treść zawiera wyrazy niecenzuralne.
Dla R...
Niedziela, 25 października 2015, godzina 15:50, Autostrada Wielkopolska, 194 kilometr w kierunku Warszawy.
Silnik wyje swą pieśń wysokich obrotów. Radio, rozkręcone niemal na pełny regulator zagłusza jego dźwięk. Nawet nie wiem jaką stację ustawiłem, słyszę tylko jak Gawliński przekrzykuje się z silnikiem śpiewając jak najbardziej pasującą do aktualnej rzeczywistości piosenkę.
...
Pijemy za lepszy czas
Za każdy dzień, który w życiu trwa
Za każde wspomnienie, co żyje w nas
Niech żyje jeszcze przez chwilę
...
Wskazówka prędkościomierza oscyluje wokół napisu "180", noga z wściekłością wbija pedał przyśpieszenia w podłogę, a ja czuję jak coraz bardziej narasta we mnie złość i frustracja. Znów, po raz już nie zliczę który wracam do domu. Tylko skąd ta wściekłość? Skąd ten frustrujący wkurw na rzeczywistość? Powoli zaczyna do mnie TO docierać...
Kiedy jestem TAM jestem KIMŚ. Jestem Chomikiem z Warszawy, jestem Syryjski, nie jestem tłem dla kogoś, jestem odrębnym jestestwem z własnymi myślami, własnym zdaniem, własną opinią i moim osobistym JA. Jak każdy z tych ludzi, którzy "podpierają" żelbet na MRU jestem oddzielnym bytem z którym trzeba się liczyć, który zaczepiony potrafi odpowiedzieć dowcipnie albo złośliwie, który sprowokowany może jebnąć z bańki albo zglanować. Jestem sobą.
A gdzie jadę? Z prędkością 180 kilometrów na godzinę wtapiam się powoli w szarą, korporacyjną masę, gdzie staję się sprzedajną dziwką, która za pensję i prywatną opiekę medyczną sprzedaje się dzień w dzień podkulając ogonek pod siebie i nawet złapany z futro na grzbiecie i kopnięty w dupę może co najwyżej wyszczerzyć ząbki i w panice pomachać nóżkami. Który na każde skrzywienie brwi prezesa zaczyna się zastanawiać cóż znowu spierdolił, że PAN PREZES jest niezadowolony, gdzie jak debil czeka z wywieszonym ozorem na choćby najmniejszą pochwałę od przełożonego i dziękuje korporacyjnym bogom, że wciąż chcą go zatrudniać i płacić ten jego ochłap. Który musi się prosić o każdy wolny dzień i wciąż walczyć z tą pierdoloną rzeczywistością, żeby od czasu do czasu spakować plecak i choć na kilka dni wyrwać się z tego ogłupiającego kieratu, by znów, na moment, na ułamek wyrwanej z trzewi korporacji sekundy, choć na chwilę znów być Chomikiem, a nie rubryką w statystyce.
Przed oczami przewijają się obrazy i dźwięki wydobywane z pamięci trzech ostatnich dni spędzonych pośród żelbetu gdzieś w lasach wokół Międzyrzecza. Wracam do domu, zostawiając za sobą wspomnienia. Co widzę? Co zostało w pamięci?
Czwartek.
..........Siedzę przy klawiaturze komputera. Pustym wzrokiem wpatruję się w ekran komputera i co kilka minut spoglądam na zegarek w rogu ekranu.
13:10...
14:57...
15:22...
Jeszcze trochę. Jeszcze kilka minut. Już niedługo. Ufffff...
16:01...
Wylogowanie z systemu, odłączenie notebooka od stacji dokującej, odczekać aż system zamknie wszystkie procesy, zamknąć ekran, schować do plecaka. Wstać od biurka, założyć kurtkę, na plecy plecak z komputerem i jestem wolny.
Wolny..?
BUAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHA!!!!!
Naiwny debil. Biedny, naiwny debil...
Korporacja nigdy nie pozwala Ci na wolność, pozwala Ci na jej namiastkę, CAŁY CZAS jesteś w kagańcu, z kolczatką i na smyczy, dłuższej lub krótszej, ale ZAWSZE ją czujesz na karku. Możesz ją tylko zaakceptować lub zerwać. Trudno. Na razie ta smycz musi być trochę dłuższa. Jutro rano ruszam na Zaduszki. Ruszam, żeby znów z Bunkrowcami wypić za pamięć tych, którzy nie mogą się tam pojawić, bo nie ma ich już z nami. Żeby w imieniu tych, którzy nie mogą się tam pojawić z powodu obowiązków wypić za pamięć tych, którzy odeszli.
Bunkrowe Zaduszki...
Piątek...
Pobudka, śniadanie, kawa. Dzieci do szkoły, żona do pracy jeszcze na wyjściu życzyła mi dobrej zabawy. No i taki był mój plan na ten weekend. Zostałem sam w domu. Jeden z nielicznych momentów, kiedy jestem sam... Cisza uspokaja. Słychać tylko szum, bez konkretnego źródła. Cisza. Czas na pakowanie.
Plecak, śpiwór, norka, materac, "ubiór bojowy" Bunkrowca, coś do jedzenia, coś do picia, kluczyki od samochodu. Gotów.
Jeszcze tylko dokończyć kawę, jeszcze tylko sprawdzić, czy czegoś nie zapomniałem, jeszcze tylko rzucić gdzieś w pustkę mieszkania, do nikogo i do wszystkich "Do zobaczenia w niedzielę...". I w drogę.
Szum opon, murmurando silnika... Jadę. nareszcie JADĘ. Nie w delegację, nie służbowo, tylko tam, gdzie CHCĘ jechać. Tam gdzie spotkam się wreszcie z Nimi.
Po drodze kilka telefonów.
- Będziesz? Jedziesz? Fajnie... O której będziesz... O, to będziesz pierwszy bo ja trochę później...
Będę pierwszy... Potem okazuje się, że jednak drugi, ale to nie żadnego znaczenia, najważniejsze, że będę.
Dojeżdżam do Międzyrzecza, a że godzina wczesno-obiadowa to tuptam sobie powolutku do Caruso i zamawiam specialite de la maison i nieśpiesznie konsumuję tą już dla mnie tradycyjną pizzę. Wiem, że nie powinienem, toż to tyle kalorii, że byka by zwaliło z nóg, ale raz na jakiś czas sobie odpuszczam, a co? Całość idealnego obrazu psuje tylko świadomość, że jednak kilka osób nie przyjedzie. Bedzie mi ich brakować, na dokładkę zapowiada się kameralne spotkanie w wąskim gronie. Okazało się później, że BARDZO się pomyliłem i moje rozczarowanie było nad wyraz miłe.
No dobra, brzuch pełen. Zaczynam trochę bardziej optymistycznie patrzeć na otaczająca mnie rzeczywistość. Jeszcze małe zakupy w sklepie z T na początku (bez reklamy mi tu) i obieramy kierunek na zachód.
Pod wiaduktem, górka, po lewej cmentarz, las, skrzyżowanie. W prawo, wzniesienie, dolinka (tu skończyło mi sie paliwo w Pajero, ależ się ze mnie wtedy nabijali... wredoty :) ), most, holenderska droga, parking, po prawej wiadukt, w lewo i pod górę. Powoli, bo tym razem mam niskie zawieszenie i już za chwilę jestem w Domu. Sister już czeka, więc nie jestem pierwszy. Witam się ładnie, Koda dla zasady i z przyzwyczajenia obszczekuje mnie a ja czuję jak zaczyna spływać ze mnie napięcie ostatnich tygodni.
Jestem w Domu.
Za chwilę, jak diabły z pudełeczek zaczynają się zjeżdżać Ludzie.
Toruń, Olsztyn, Szczecin, Poznań, Międzyrzecz, Bydgoszcz, Warszawa... Nie ma Aleksandrowa... Dzwoniłem do niego, pytałem dlaczego. Nie chcecie wiedzieć, czego życzyliśmy jego "kolegom" z pracy...
Plecak na plecy i na dół. W Ciszę i Ciemność. Nareszcie... Schodzę powoli smakując ten moment, ciesząc się nim i przedłużając go niemal do nieprzyzwoitości. Kilka pięter w dół, cztery, może pięć a ileż radości potrafi sprawić takiemu świrowi. Zatrzymuję się na dole i wyłączam latarkę. Słyszę jak z góry już ktoś tam sobie tupie i ociera plecakiem o wąskie przejście, więc włączam latarkę i idę dalej. Wrócę do tego korytarza później sam, usiądę na piasku z kubkiem wypełnionym whiskey i będę chłonął Ciemność i Ciszę. Ale to później, to będzie dopiero jutro, nawet jeszcze nie wiem, że to się stanie. Na razie trzeba się rozgościć i zagospodarować.
Niedziela, 25 października 2015, godzina nieistotna, Autostrada Wielkopolska, któryś z kolei kilometr w kierunku Warszawy.
Kurwa... Kurwa... Kurwa. KURWA! KURWA!!! W bezsensownej próbie pozbycia się wściekłości zwalniam do setki, redukuję bieg do trójki i ciągnę obrotami prawie do sześciu tysięcy... Czwórka, pięć tysięcy... Piątka, cztery tysiące, znów 180... Nie pomaga...
Piątek...
Ogień i dym. Krąg ludzi wokół. Trochę alkoholu. Ale najważniejsi są ludzie. Dla nich tu jestem, oni są tu dla mnie. Jesteśmy tu dla siebie. I to jest piękne. Rozmowy, śmiechy, pogwarki, przekomarzania, opowieści... Nagle zapada niezręczna chwila ciszy więc korzystam z niej i wstaję...
- Bunkrowcy... Za tych, których z nami nie ma... Za tych którzy już na wieczność zeszli pod ziemię. Za pamięć o nich i za nas samych, żeby po naszym zejściu na dół ktoś gdzieś kiedyś chciał wypić piwo czy dwa.
Ułamek sekundy kiedy ręka zamiera w powietrzu i starasz się w zakamarkach pamięci wygrzebać ich twarze, ich głosy, ich uśmiech i smutek po ich odejściu. Ten ułamek sekundy definiuje Cię jako człowieka, czy jesteś kimś czy nikim, czy pamiętasz, czy wspominasz, czy żałujesz? Może właśnie w tym momencie uświadamiasz sobie tyle rzeczy, których im nie powiedziałeś a chciałeś powiedzieć... Za późno, człecze...
Za naszych pod ziemią...
Bunkrowe Zaduszki...
Pijemy...
Wspominamy...
Pamiętamy...
Wyłączam się na chwilę i odchodzę od ogniska, idę w las, siadam na zwalonym drzewie i wsłuchuję się w oddalone głosy, w las, w siebie. Jak cudnie.
Dołącza do mnie Gabryśka, chyba też potrzebuje chwilowego "odcięcia" od grupy, idziemy więc na polankę, potem kawałek drogą w las. Stoimy w świetle księżyca i gadamy. trochę o tym, trochę o tamtym. Dołącza do nas Frau, Elvis, jeszcze ktoś, robi się forum dyskusyjne w środku lasu. Z daleka od cywilizacji, w środku niczego nagle okazuje się, że można i trzeba poruszyć każdy możliwy temat oprócz polityki. Tą mamy w dupie.
Wracamy do ogniska, ale zmęczenie już zaczyna krążyć nam we krwi. Trzecia rano. Czas do śpiwora.
Noc z piątku na sobotę, godzina nieznana...
Uduszę go!!! Nosz KURWA uduszę!!! A może nie... A nie uduszę, niech się męczy... Tylko dlaczego on tak chrapie?!?!?!? Zasypiam...
Sobota.
Świergot odpinanego suwaka w śpiworze wyrywa mnie z płytkiego snu. Ciche głosy, szuranie butów po betonowej posadzce. Światło świecy. Echo z bocznej komory. Co ja Wam będę opowiadał, przecież nie raz, nie dwa i nie pięć razy zaraz po przebudzeniu wsłuchiwaliście się te odgłosy. Nigdzie nie muszę się spieszyć, nigdzie nie muszę biec. Mam czas i jestem w dobrym miejscu z dobrymi ludźmi.
Koniec tego lenistwa, pęcherz domaga się swoich praw :)
Wychodzę na górę, światło dnia oślepia i przez chwilę nic nie widzę, słyszę tylko jak ktoś mnie wita, ktoś oferuje piwo na śniadanie? Piwo? Na śniadanie? Po tym, co się działo wczoraj? Ależ bardzo chętnie :D
Ekipa ze stowarzyszenia Panzerwerk7 czyści obiekt z piachu i gruzu, ustawiamy się więc w rządek i zaczynamy podawać wiadra z piachem. Słońce świeci, wiadra "grzeją", niby chłodno ale wszyscy ściągamy kurtki i machamy wiaderka na górę.
Mamy czas...
Skortzek zaprasza na kawę, trudno odmówić jak ktoś taki zaprasza :) Bo to i przyjemność duża, i towarzystwo miłe. No chyba, że poprosi, żeby mu ktoś potrzymał kurteczkę, to się robi mniej miło :)
Dzień mija powoli, leniwym tempem przesuwają się wskazówki zegara. Ktoś poszedł na grzyby, ktoś pojechał na wycieczkę po okolicy, ktoś pojechał robić jakieś pomiary. Każdy coś znalazł dla siebie. A ja ?
Ja czuję jak miód małymi kropelkami wypełnia moje ja. Las przyjmuje mnie gościnnie ciszą i słońcem, jakieś ptaki śpiewają, ostatnie liście szumią nieśmiało na gałęziach i ścielą się przede mną. Szuram sobie nogami zbierając kolorowe kupki barw jesieni i idę. Po prostu idę. Bez celu i bez sensu, bez przymusu. Przed siebie...
Niedziela, 25 października 2015, godzina popołudniowa, Autostrada Wielkopolska, 150 kilometrów do Warszawy.
Do domu już blisko, jeszcze godzina. Jutro znów będę musiał stać się kimś innym, jutro znów założę maskę, usiądę przed klawiaturą i stanę się trybikiem w maszynce do zarabiania pieniędzy. Korporacyjną dziwką wtłoczoną w ramy działania systemu.
Dziś wybory do parlamentu. Pójdę, zagłosuję, tak trzeba, taki jest mój obowiązek. Wobec Kraju, wobec dzieci. Może tym razem coś się zmieni? Może wreszcie dokonamy wyboru, którego nie będziemy żałować? Czy wciąż będziemy dalej brnąć w szambo? Nie wiem, chyba nawet nie chcę wiedzieć. Zobaczymy za klika lat.
Wracam myślami do lasu...
Sobota, popołudnie.
Przysnąłem... Na jakiejś polance, na słoneczku, na mchu, z rękami pod głową i zapatrzony w niebo, rozmarzony, szczęśliwy... Przysnąłem. BOGOWIE... Jak pięknie... Wracam na GW.
Znów ogień i dym, znów krąg ludzi wokół, znów siedzimy, gadamy, pijemy, śmiejemy się, cieszymy swoją obecnością, grzybiarze gotują w menażkach to, co las im podarował (mniam :) ).
Komandos i Zając zapraszają mnie na małe co nieco, no nie mam siły odmówić, częstują whisky i czymś na gorąco więc ochoczo razem z Matim niszczymy ich zasoby przy okazji zawzięcie dyskutując na temat taktyki działań pojedynczego żołnierza na polu walki. Ładnie zabrzmiało? Tak naprawdę roztrząsamy dylemat moralny - czy na polu walki widząc swojego dobrego znajomego albo przyjaciela w obcym mundurze i mając go na muszce, mając możliwość podjęcia decyzji ale tylko w ułamku sekundy... Strzelisz? Spudłujesz? Zmienisz cel? Wot diliemat...
A Ty? Co byś zrobił..?
A ja cały czas czuję, jak drobne kropelki miodu wlewają się w moje ja...
Długo w noc siedzieliśmy przy ogniu i bawiliśmy się swoim towarzystwem. Długo w noc krążyły żarty, czasem ktoś coś zanucił lub zawył, długo w noc krążyły "puchary" z winem, choć już spokojniej niż wczoraj, bo przecież jutro znów trzeba być odpowiedzialnym kierowcą i obywatelem. Długo w noc...
Bunkrowe Zaduszki...
Noc z soboty na niedzielę, godzina nieustalona.
Czy ktoś, do kurwy nędzy może mi przypomnieć dlaczego go nie udusiłem wczoraj? :)
Niedziela, poranek, polanka przy samochodach.
Tego momentu najbardziej nie lubię. Nienawidzę go czystą nienawiścią. Pożegnania... Do zobaczenia.. Tego momentu najbardziej nie lubię...
Pakuję Gabryśkę do srebrnej strzały i "mkniemy" do Poznania. Jeszcze po drodze obiad w Słoneczku w towarzystwie Morderczej Trójki Drombo i dalej w trasę. Odstawiam Czerwonowłosą do Poznania i obieram kierunek na wschód.
Niedziela, 25 października 2015, godzina 15:50, Autostrada Wielkopolska, 194 kilometr w kierunku Warszawy.
Silnik wyje swą pieśń wysokich obrotów. Radio, rozkręcone niemal na pełny regulator zagłusza jego dźwięk. Nawet nie wiem jaką stację ustawiłem...
Poniedziałek, 26 października 2015, godzina 15:50...
Miód zebrany gdzieś w lesie krąży w mych żyłach, ale wiem, że nie starczy go na długo. Korporacja wysysa powoli. Powoli i nieubłaganie. Ale już niedługo, już za kilka tygodni... Znów będzie miodek kapał w moje ja... :)
Warszawa, 27 październik 2015